Tylko leżała, nie poruszała się, nie było przy niej nikogo. Nie czuła niczego, oprócz strachu. Radio włączyło się samo.
– Możemy wstrzymać dostawy prądu do waszych osiedli. – Trzeszczało głośniej niż zwykle. – Zmieniają się warunki pogodowe. Nie dzwońcie, to tylko zmiany klimatyczne. Proszę się przygotować na sytuację awaryjną. Silne wiatry uniemożliwią wyjście z domu.
Ktoś jednak zadzwonił. Zgłosił pożar w Bieszczadach. Głos powiedział, że w tamtych rejonach, to dosyć częste.
Widziała kłęby dymu. Niebo przybrało pomarańczową barwę. Spadał z góry popiół jak u stóp wulkanu.
Nazwała ten pożar Świat Fire.
– Proszę podać adres – powiedziała redaktorka.
– To w moim ukochanym lesie – wyszeptała.
Żółte potwory kłębiły się nad głowami tych, których znała od zawsze, nad matką i ojcem. Teraz umierali w płomieniach.
A TY z jaką postacią filmową albo znaną osobą chciałabyś/chciałbyś utożsamić się w ten weekend? (Widziałam takie pytania w piątek) Mam dla Was kilka podpowiedzi: Curt Cobain, Billie Eilish – piosenkarka, Dan Aykroyd – aktor…– zdiagnozowany Zespół Tourette’a. Porucznik Kolombo, Robin Williams, Sean Connery, Alina Janowska, Andrzej Kopiczyński i inni – choroba Alzheimera.
Wolę stać po stronie prawdy.
Tomiki poetyckie Eli czytaj gdzie chcesz i w aplikacji jakiej chcesz.
Poznałam kiedyś w Dubaju Libańczyków. Zapamiętałam ich strach o matki i siostry, i łzy. Obrazy ścian ich domów wyglądających jak sito, po strzałach z karabinów, mam przed sobą. Nie wiem, czy jeszcze żyją. Tamta wojna trwa do dziś.
Trochę się, kurwa, ociągam z pójściem do przodu. (Pamiętaj, że to stand-up).
Astrolodzy twierdzą, że rosyjski oprawca (chory kutas) zejdzie na śmierć w dwa tysiące dwudziestym trzecim, a może dopiero czwartym roku. A moja dobra passa i czas na rozwój (według tych samych astrologów) trwa tyle samo. Powinnam zdążyć.
Trochę się ociągam z pójściem do przodu, bo jakaś cipa ukradła mi tytuł książki. Niepotrzebnie pochwaliłam się na facebooku. Ale cipa zostanie już tylko głupią cipą.
Trochę się ociągam z pójściem do przodu, bo nie chce mi się rozmawiać z ludźmi, którzy myślą, że pellet drzewny, którym pali się w polskim piecu, pochodzi z Białorusi. Kto im kurwa sprzedał taką informację? I dlaczego w to wierzą?
Nie chce mi się udawać, że mnie nie wkurwia to, iż trzeba być medialnym ryjem, żeby sprzedawać książki w milionach egzemplarzy, za miliony złotych.
Nie chce mi się chcieć patrzeć na kościelną pedofilię. (Dlatego nie mam telewizora).
Nie chce mi się jeździć na Zanzibar, tylko po to, żeby poza plażą zobaczyć górę śmieci, z którą tubylcy sobie nie radzą. Syf i kutasówa. Nie widziałam piękniejszej plaży niż w Parafrugell Spain.
A teraz cicho tam. Zacytuję fragment stand – upu Ricky Gervais (oglądaj na Netflixie i odmień sobie nazwisko jak chcesz), bo jeśli powiem ci to własnymi słowami, nie uwierzysz: Na chuj mi anioły i jednorożce, skoro mamy ośmiornicę. One istnieją naprawdę. Osiem macek, dziewięć mózgów, trzy serca i pysk. To jest prawdziwy cud. Ale my uważamy, że to pojebane. A istnienie Boga z siwą brodą, nie.
Muszę iść do przodu…
Co jednego śmieszy, drugiego nie. To postępowy tekst empatyczny. Wszystko ewoluuje albo ulega degradacji. Jeszcze nie wiemy, co w przyszłości uznamy za obraźliwe, i co nas rozśmieszy.
„Kobiety nie mają penisów”.
Zobacz, ile rzeczy mnie obraża, dlatego nie chce mi się chcieć.
Rozpisywanie się o tym jak tworzyć poezję, powieść albo scenariusz filmowy.
„Można podskakiwać silniejszym, ale nie dokopywać słabszym”. Tak mówi Ricky. Czasem jednak trzeba kogoś kopnąć. Kapujecie?
Słowa to jeszcze nie przemoc. Każdy ma prawo czuć się urażony. Nikomu nic się nie stało, z powodu tej prawdy?
Kumacie mój gniew.
Ludzi obraża nawet to, że ich życie trwa jakieś osiemdziesiąt lat, i powinni je traktować jak wakacje. Ale nie. Wymyślają, kurwa, reinkarnację. Ja pamiętam tylko to życie.
Wierz mi, źródłem pojebania nie jest kosmos. (Mam nadzieję, że mój chłopak tego nie przeczyta).
Zakończę ten krótki poetycki stand-upik słowami: Nie chcem, ale muszem ruszyć się troszkę do przodu.
Zimą 1994 odbyłam podróż do Władywostoku Koleją Transsyberyjską, żeby spędzić tam miesiąc w trasie ze spektaklem teatralnym. Czas przejazdu z Moskwy do Władywostoku bez przerw wynosi 164 godziny (to prawie 7 dni!). Podróż wiedzie przez dwa kontynenty, czasami z szybkością aż 140 km/godz. Transsyberyjską Magistralą przejechałam przez 89 miast, przekroczyłam 16 dużych rzek i pokonałam 7 stref czasowych. Potem ten sam spektakl graliśmy w Gruzji. Kiedy wróciłam po trzech miesiącach był już rok 1995. Okazało się, że w tym kraju nie ma już czego zbierać. Nastąpiła dewaluacja po hiperinflacji, która osiągnęła w Polsce poziom 1395%. Rubelków, które zarobiłam na spektaklach nie chciał przyjąć żaden kantor. Zostały wtedy tylko wspomnienia i wkurwienie.
Dlaczego o tym piszę? Również w ramach wkurwienia. Jako świadoma kryzysu klimatycznego obywatelka, zmieniałam w swoim domu piec węglowy na zajebisty włoski piec na pellet, ale w ramach programu „Czyste powietrze”. Piec jest najwyższej jakości, i w grudniu 2020 roku spełniał wszystkie normy, żeby dostać dofinansowanie. Nie będę się zgłębiać w temat, ale walka o pieniądze z tego programu trwała prawie rok, bo w międzyczasie pozmieniano parametry certyfikatów. Zostałam wychujana, jak większość obywateli. Nie trudno się domyślić, że w końcu ich nie otrzymałam. A pani, która prowadziła moją sprawę, przepraszała mnie, mówiąc: robią to specjalnie. Rok temu pellet kosztował 18 zł – worek. Dziś kosztuje 24 zł. I na tym podwyżka się nie kończy, bo za chwilę będzie kosztował 30.
Władywostok jest piękny i zimny, ale nowoczesny. Jest w nim sporo kolei podziemnych. Myślę, że jedno metro w Warszawie, jedyny system kolei podziemnej w Polsce, nie pomieści w 2022 roku wszystkich bezdomnych zimą. A jak władza zlokalizuje wszystkich niezaszczepionych i będzie chciała wywieźć swoich obywateli w ramach kary na Syberię, to raczej się nie bójcie. Widoki są naprawdę piękne.
Daniel Doblado patrzył w dal, zasłuchany w szum fal, jakby szukał odpowiedzi. Skoncentrowany na rytmie, liczył swoje oddechy. Na skrzyżowanych nogach złożył palce w mudrę GYAN. Dawno tego nie robił. Chciał zrozumieć, co czuje, wyczuć poziom stresu. Ufał sobie. Z każdym oddechem pamięć wracała, wspomnienia nakładały się na siebie. Uczył się odróżniać myśli, nazywał je. Starał się nie otwierać oczu, dzięki temu, zapadał w swoje wizje coraz głębiej. W końcu nie słyszał już dźwięków z zewnątrz. Wszystkie głosy pochodziły tylko od niego.
Zobaczył swój pokój i łóżko, leżał w nim. Był przykryty pościelą w żółte i czerwone kwiaty. Półmrok oznacza noc. Słyszy, jak pod okna podjeżdża samochód. Światło reflektorów odbija się w szybie pokoju. Coś go budzi. Ten hałas każe mu podejść do okna. Zerka na pucułowatą buzię w szybie. Ma dziewięć albo dziesięć lat. Pamięta tę twarz ze zdjęć. Z samochodu wysiadł ojciec. Cofnął się za firankę, żeby go nie zobaczył. Ojciec podniósł głowę, by upewnić się, że nikogo nie ma. Podszedł do bagażnika, coś piszczało w środku. Ucieszył się, był pewien, że w końcu dostanie upragnionego psa. Napięcie i strach zaczęły go opuszczać. Uśmiechał się do siebie, dziękował w myślach za prezent od losu. Usłyszał wyraźnie nasilający się dźwięk płaczu. Ojciec wyciągnął z bagażnika wielki worek. Coś się w nim poruszało, coraz szybciej i głośniej. Ojciec przeciągnął po ziemi worek w kierunku altany, w której była piwnica. Mógł tam wchodzić tylko on. Kiedy przestał słyszeć jęki i popiskiwania, usłyszał szum fal, uderzały o falochron. Księżyc patrzył na niego, a gwiazdy świeciły tak jasno, iż był w stanie rozpoznać ślady stóp na piasku. Widział też czerwone plamy, błyszczały pod wpływem światła. Wtedy znowu usłyszał dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Wysiadł z niego mężczyzna ubrany na czarno. Kiedy odwrócił się w stronę światła, poznał go, to był wujek Joel. Wszedł do altany, podobnie jak ojciec.
Był ciekawy zakończenia. Ściskał pięści, żeby nie zasnąć. Robił to tak długo i mocno, aż w końcu pojawiła się krew na podłodze. Wyciągnął dłonie w kierunku księżyca. Błyszczały, jak ślady na piasku.
Zastanawiał się, ile kroków dzieli go od tamtego miejsca. Chciał, żeby coś przesunęło się samo po podłodze, wiele razy o tym słyszał, żeby było większe od niego, by móc się z tym zmierzyć i zabić to. Ale czym? Rozejrzał się po pokoju.
Ruszył w kierunku drzwi. Nacisnął klamkę, a potem wytarł z niej krew. Schodził po schodach, które kiedyś skrzypiały. To znaczy, że był świetny, bo nie usłyszał żadnego dźwięku. Zresztą nie musiał się aż tak bać, że ktoś go usłyszy, bo był sam. Zawsze był sam, częściej niż chciał. Zapytał siebie o czas. Chciał wiedzieć, ile czasu mu to zajęło. Przypomniał sobie słowa ojca; Jesteśmy w czasie i zrodzeni z czasu. Musimy założyć, że goni nas czas. Nie możemy się od niego odciąć, ani nadać mu imienia. Nadając mu imię, separujemy się od niego.
Powtarzał to setki razy. Co miał na myśli?
Daniel przyspieszył. Nie mógł niczego przegapić, ani się spóźnić. Tak bardzo pragnął zrozumieć i czegoś się nauczyć. Oddychał głęboko, musiał uspokoić serce. Było za wcześnie na to, żeby zrozumieć, jaką rolę odgrywa oddech. Ręce mu drżały, kiedy otwierał drzwi wejściowe. Prześlizgnął się na zewnątrz. Wytarł zakrwawione ręce o bluzę. Spojrzał w tył, nie zostawiał śladów na piasku. To było teraz najważniejsze.
Ostrożnie dotarł do miejsca przeznaczenia. Jeszcze tylko dostać się jakoś do środka. Pamięta, że z tyłu jest małe okienko, które prowadzi do schowka na szczotki. Przestał na chwilę oddychać. To okno zawsze jest uchylone, kiedy wietrzy się smród starych szmat i chemikaliów.
Udało się, stał przy drzwiach. Przyłożył prawe ucho, nacisnął klamkę. Przypomniał sobie, że ostatnio wybiegła stąd mysz, wystraszył się i krzyknął. Teraz musi pamiętać o ciszy. Cokolwiek wybiegnie spod jego nóg, musi być cicho. Musi pozostać na swoim miejscu, bez ruchu.
Cofnął się, ojciec i Joel wychodzili z piwnicy. Usłyszał głosy, szli schodami. Miał trochę czasu, żeby się skulić i okryć szmatami.
Odjechały dwa samochody. Pomyślał, że nie wrócą szybko. Odetchnął z ulgą.
Wydawało mu się, że ktoś go woła. Zobaczył przymknięte drzwi.
Stanął przed nimi i długo nie był w stanie dać kolejnego kroku. Znowu pomyślał o czasie i nie rozumiał dlaczego. Próbował rozpoznać swoje emocje. Tego uczono go na terapii. Musiał tam chodzić, do tej dziwnej kobiety, po tym, jak chciał zabić tamtego psa i matkę. Ojciec twierdził, że jest do niej podobny. Nie radzisz sobie ze sobą. Naucz się kontrolować umysł. Często to powtarzał.
Odepchnął ręką drzwi. Cisza i mrok. Delikatnie postawił stopy. Przesuwał je w różnych kierunkach, przyzwyczajał się do ciemności. Często tak robił, kiedy zostawał sam. W pewnej chwili skupiły się na nim czyjeś oczy. Zamarł, a powinien się tego spodziewać.
Eliza jeszcze miesiąc temu pracowała w firmie swojego męża. Byli franczyzodawcami, sprzedawali swoją licencję sieci sklepów odzieżowych na całym świecie. Wymyślili swoją markę dziesięć lat temu. Byli w czołówce nigdy jednak na górze rankingu najlepszych. On był motorem i mózgiem całego przedsięwzięcia. Znali się piętnaście lat, ale pobrali się dopiero dwa lata temu, kiedy zachorował. Wiedział, że umrze, dlatego zabezpieczył jej przyszłość. Po jego śmierci postanowiła sprzedać wszystko i rozpocząć nowe życie. Dziwne uczucie towarzyszyło tym zmianom. Zamykała stare sprawy, żegnając się z przeszłością. Tak naprawdę nie miała nikogo bliskiego, oprócz niego. Nie była samotna, bo cały czas czuła jego obecność, przywołując w myślach obrazy i momenty, w których czuli się szczęśliwi. Nie wiedziała jeszcze, co z tym zrobić, bo nie miała pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, dlatego trzymała się tych wizji. Leżała w łóżku i nie chciała wstawać przed dwunastą. Położyła przed sobą zeszyt, zapisując, co ma jeszcze do załatwienia, zanim zacznie skupiać się na tym, co dalej. Napisała odruchowo: moje marzenia. Patrzyła bezmyślnie na te słowa. Dziesięć lat temu zapisali je wspólnie, ich marzenia, które oprawili w ramkę i postawili na widocznym miejscu. Sprawdzali codziennie, czy przybliżają się do nich. Osiągnęli bardzo dużo, ale nie dążyli do doskonałości. Ewoluowali razem, dojrzewali jak jabłka, które w końcu spadają z drzew, po to, by ktoś inny mógł zachwycać się ich smakiem. „A więc tak to działa” – pomyślała. Jeszcze tej jesieni wszyscy mówili o nich z zachwytem. Dziś, ta dojrzałość leży w łóżku samotna, skurczona ze strachu, odarta z czegoś pięknego, co zawsze czuła w środku.
– Nic dwa razy się nie zdarza – powiedziała do siebie. – Już nigdy nie będzie tak samo. To, co stworzyłam w sobie, zostało skonsumowane, przetrawione i wysrane przez życie. Moje sklepy będą nawozić inni. Mam nadzieję, że stworzyliśmy żyzną glebę. I o czym mam teraz marzyć?
*
Atsuko miała trzydzieści sześć lat. Przyjechała do Polski osiem lat temu. Jej dziewczęcy typ urody, niski wzrost, ogolona głowa i styl, w jakim się ubierała, nie zapowiadały, że po pięciu latach zostanie ordynatorem. Właśnie wychodziła na lunch do swojej ulubionej restauracji, w której można zjeść posiłek washoku, kiedy na oddział przywieziono czterdziestoletnią kobietę z objawami zagłodzenia. Jej nieprzytomne oczy wskazywały na to, że jest w ciężkim stanie wyczerpania.
– Zajmij się nią Krzysztof. – Podniosła jej powieki do góry. – Chce popełnić w ten sposób samobójstwo. Kto ją znalazł?
– Zadzwoniła sama.
– To znaczy, że jednak chce żyć. Wracam za dwie godziny, Krzyś.
– Smacznego, pani doktor. Co dziś na obiadek?
– To samo, co wczoraj. Zupka z jajka, wiórków bonito, z dodatkiem pieczarek.
– Nie zazdroszczę. W razie osłabienia będzie wiadomo, na co zgonić.
– Miłego popołudnia, dowcipcisiu.
– Mogłaby pani nie kaleczyć już naszego pięknego języka.
– Nie gadaj, zabieraj pacjenta.
*
Eliza zapisała w zeszycie tylko „żyć dalej” i spędziła resztę dnia jak zwykle od miesiąca, leżąc w łóżku. Nie jadła nic od tygodnia. Całe życie była na jakiejś diecie, głównie po to, żeby podobać się jemu. Tydzień bez jedzenia, dwa, czy miesiąc, nie były niczym nowym. Zawsze czuła się wtedy lepiej. Tym razem też chciała tylko poczuć się lepiej. Wstała, żeby zmienić koszulę, która była mokra od potu. Doszła do sztalugi, na której leżały szkice nowych kolekcji. Spojrzała w lustro i narysowała siebie, nagą, wychudzoną, bez twarzy. Ratowała niejednokrotnie swoje modelki przed anoreksją, tłumacząc im, czym jest wewnętrzne piękno i szczęście.
Nie bała się snów, to z nich czerpała inspirację. Nigdy nie były mroczne, miały w sobie jakąś wyrazistość, było w nich zawsze dużo czerwieni, światła i japońskich motywów. Może dlatego spędzała tam każde wakacje. Lubiła być wtedy sama, bez niego. Rozumieli oboje, że harmonia we wszystkim w życiu jest najważniejsza. Pozwalali sobie w tym czasie na rozstania. On odpoczywał w zupełnie innych zakątkach świata. Lubił góry.
Nie traciła wiary w życie, traciła siłę.
*
– Jak się pani czuje? – Atsuko siedziała na łóżku Elizy, badając jej puls. – Lepiej?
– Tak, chyba tak. W każdym razie dziękuję, za uratowanie mi życia.
– Nie ma za co. Choć trochę to trwało. Sporo się wydarzyło ostatnio? Nie wiem, czy to pocieszy moją pacjentkę, ale mój mąż też zmarł, osiem lat temu. Był Polakiem – uśmiechnęła się do niej – lekarzem. Proszę nic nie mówić. Nie współczuć mi ani sobie.
– Dobrze mówi pani po polsku – Eliza patrzyła na jej sprawne dłonie, które właśnie szukały żyły do wbicia igły. – Nie może pani znaleźć? Nie pamiętam, ile czasu nie jadłam, czułam się…
– Proszę już nic nie mówić. Za chwilę pani zaśnie.
Atsuko patrzyła na jej piękne oczy, które właśnie się zamykały.
*
– Atsuko, zamów mi taksówkę, spóźnię się na wykład.
Byli małżeństwem od roku. Był od niej dużo starszy. Pracowali w tym samym szpitalu w Kioto.
– Leszek, wychodź z tej łazienki. Taksówka podjechała.
– Dziękuję, kochanie. Zostawiam ci samochód, zobaczymy się w szpitalu. Aha, po wykładach jadę jeszcze do pacjenta, prywatna wizyta. Potrwa godzinkę. Kocham cię. – Pocałował ją w usta od niechcenia. Od dłuższego czasu nie mieli czasu na czułości. Słowo kocham, było jedynym zapewnieniem miłości.
Dobieranie składników washoku zajmowało sporo czasu. Lubiła urozmaicenia. Do ryżu gotowanego na parze, konomono i ju, dodawała ryby, które codziennie kupowała na targu, lub delikatne mięso. Posiłki i wszystko, co dotyczyło jej życia, musiało być dopracowane w najdrobniejszym calu. Miała nadzieję, że Leszek właśnie za to ją kocha.
Tego dnia dotarła do szpitala o godzinie dwunastej z termosem zdrowego jedzenia, by mogli w trakcie lunchu razem celebrować jej kunszt kulinarny.
– Atsuko. – Jakaś pielęgniarka weszła do gabinetu, kiedy robiła porządek w szafkach z lekami. – Atsuko – powtórzyła, a jej głos był ledwo słyszalny.
– Tak? – Odwróciła głowę, widząc za drzwiami biegnących do sali operacyjnej lekarzy.
– Leszek miał wypadek.
Trzymała go za rękę do końca. Kiedy przestała czuć jego ciepło, odeszła.
Te i inne opowiadania znajdziesz w zbiorze “Nienasycenie”